Osoba z dołu drabiny

Karol Dickens — w swojej powieści „Nasz wspólny przyjaciel” — daje nam bardzo ładny przykład opisu osoby z dołu drabiny społecznej hierarchii, ale nie do końca zepsutej. Opis jest obfitujący w zabawne zwroty słowne i określenia.

Tekst cytuję as-is, z oryginalnym podziałem na akapity, nawet pomimo faktu, że są one dość drętwe i miejscami ciężko się go czyta.

Oto on:

Gdyby nie córka, tylekroć już przezeń wspominana, pan Riderhood stwierdziłby rychło, że Limehouse Hole, to istna mogiła w kwestii zarobkowania na życie. Jednakże panna Pleasant Riderhood zajmowała pewną skromną pozycję i miała własne skromne, lecz wyrobione stosunki. Na najdrobniejszą z drobnych skal prowadziła niekoncesjonowany lombard, jak mówi się potocznie dom zastawny, czyli rozpożyczała znikome sumy pod zastaw małowartościowych przedmiotów. W dwudziestym czwartym roku życia Pleasant miała pięcioletnie z górą tradycje zawodowe. Przedsiębiorstwo założyła jej nieżyjąca już matka, po której zgonie ona zawładnęła skrzętnie ukrywanym w poduszce kapitałem w kwocie piętnastu szylingów.

Umożliwiło to dalsze transakcje, a istnienie skarbu stanowiło ostatnią zrozumiałą wiadomość, jaką córka otrzymała, gdyż po jej udzieleniu matka popadła w stan odurzenia tabaką i dżinem, wykluczający wszelką artykułowaną mowę, a także utrzymanie się przy życiu.

Tylko nieboszczka pani Riderhood potrafiłaby – albo i nie potrafiła – wyjaśnić, czemu jej córkę ochrzczono Pleasant? Córka nie dysponowała informacjami w tym względzie .. Odkryła· własną osobę już z tym imieniem i nic poradzić nie mogła. Nie pytano jej o zdanie ani w tym zakresie, ani w kwestii samego przyjścia na ziemski padół, gdzie takie lub inne imię mieć należy. W analogiczny sposób własną osobę odkryła już z zezem (odziedziczonym po ojcu), z czego zrezygnowałaby zapewne, gdyby w stosownym czasie zasięgnięto jej opinii. Poza tym nie mogła uchodzić za zdecydowanie brzydką, jakkolwiek przy zbytniej chudości, ziemistej cerze i przebiegłym wyrazie twarzy sprawiała! wrażenie osoby dwa razy starszej.

Niektóre psy mają to we krwi lub zostały tak wytresowane, by takie lub inne stworzenia prześladować do pewnego stopnia; podobnie (nie uchybiając nikomu) Pleasant Riderhood miała to we krwi lub została tak wytresowana, by w marynarzach widzieć swoją zdobycz – też w pewnej mierze. Jeżeli wolno posłużyć się taką przenośnią, na sam widok granatowej bluzy Pleasant natychmiast osaczała marynarza lub. jak wyżeł wystawiała. Wszelako biorąc wszystko pod uwagę, nie była z gruntu zła ani odarta z delikatniejszych uczuć, gdyż – rzecz oczywista – wiele spraw oceniać należy biorąc pod uwagę jej własne żałosne doświadczenia i przeżycia. Patrząc na orszak ślubny widziała jedynie mężczyznę i kobietę, którzy uzyskują formalne prawo do kłótni i bójek. Patrząc na obrzęd chrztu widziała jedynie małego poganina, który dostaje pompatyczne i zgoła zbyteczne imię, gdyż i tak będzie wkrótce traktowany jakimś obelżywym przezwiskiem; zdawała sobie sprawę, iż ów mały poganin nie jest nikomu potrzebny i będzie spychany z drogi i odtrącany, póki nie dorośnie i sam nie zacznie spychać i odtrącać innych. Patrząc na pogrzeb, widziała jedynie zbędną maskaradę w czerni, pierwsze i ostatnie oficjalne przyjęcie wydane znacznym kosztem przez zmarłego, ceremonię, która skłania uczestników do przesadnej powagi i skromności. Patrząc na cudzego ojca widziała jedynie duplikat swojego, który od jej najwcześniejszego dzieciństwa ulegał napadom sprawowania obowiązków rodzicielskich, a sprawując je – nieodmiennie przy pomocy pięści lub rzemienia – zwykł ból zadawać. Uwzględniając to wszystko, należy wyciągnąć wniosek, że Pleasant Riderhood nie była zupełnie i z gruntu zła. Zdradzała nawet pewne cechy romantyczności – takiej oczywiście, jaka potrafi zakraść się do Limehouse Hole. Może czasami – gdy w letni wieczór stała ze skrzyżowanymi rękami u drzwi domu zastawnego, kiedy przenosiła wzrok z cuchnącej ulicy na niebo zdobne zachodzącym słońcem – miewała mgliste wizje odległych wysp na morzach południowych (albo gdzie indziej, bo w geografii nie odznaczała się biegłością), może myślała, że dobrze byłoby wywędrować tam z odpowiednio dobranym towarzyszem życia i pośród gajów drzewa chlebowego oczekiwać statków, co nadciągną z nieromantycznych portów świata cywilizowanego. Bo marynarze, których da się naciągnąć, stanowili nieodzowny element raju panny Pleasant Riderhood.

Nie w letni wieczór stanęła u drzwi swojego drobnego przedsiębiorstwa, gdy spostrzegł ją nieznajomy mężczyzna wartujący po przeciwległej stronie uliczki. Wieczór był chłodny, ciemny, smagany porywistym wiatrem. Pleasant Riderhood pod pewnym względem nie różniła się op całej żeńskiej ludności Limehouse Hole: włosy upinała w niechlujny kok, który stale zdradzał tendencje do opadania na kark, a zatem nie mogła wziąć się do niczego, nie poprawiwszy wprzód fryzury. W chwili, o której mowa, wyszła dopiero co z domu, by na świat spojrzeć, więc przed zaczerpnięciem świeżego powietrza zatrudniła obie ręce w taki właśnie sposób. Był to obyczaj szeroko rozpowszechniony i w razie bójki lub awantury w Hole zbiegające się zewsząd panie nie odmiennie’ zbierały włosy z karku i upinały wysoko – przy czym niektóre, co zapalczywsze, ukazywały się publicznie z grzebykami w zębach.

Karol Dickens, „Nasz wspólny przyjaciel”, tłumaczył Tadeusz Jan Dehnel, wydawnictwo Czytelnik, Warszawa 1971 r., wydanie pierwsze.